miś

Cisza paraliżowała las i wyganiała zwierzęta znad jeziora. Jeszcze godzinę wcześniej ponad jego powierzchnią fruwały foliowe ważki, przy brzegu różowe języczki saren chłeptały wodę, powoli, jakby nabierały ją małymi srebrnymi łyżeczkami. Teraz liście zdawały się ciemniejsze, chociaż południowe słońce pociło się wytrwale, ogrzewało korony drzew, rozszerzało pory kory, próbowało wżerać się pomiędzy grudki odsłoniętej ziemi. Nad jeziorem, w błotnistych pantoflach, stał Biały Miś i gryzł wodę.
Przyszedł któregoś dnia z zachodu, niezapowiedziany, łamał po drodze konary i rozdeptywał poziomki. Uciekał przed czymś, bo zatrzymał się dopiero w środku lasu, rozejrzał się, dyszał głęboko. Na szczupłych nogach falowało sztuczne futro, włoski uspokajały się, kładły się na sobie, w zwolnionym tempie, coraz spokojniejsze. Biały Miś wytarł metalowe pazury o brzozę. Zostawił czerwone ślady, zlizał je, mruknął. Ryjówka podbiegła, uniosła pyszczek i znalazła się pod skórzaną podeszwą. Rozpłynęła się miękko. Nie zdążyła przeprosić ani przywitać się, zapytać o imię. Oddech Białego Misia był brudny i krwiste krople z ciała Ryjówki leciały w dół, przełykiem, jak kolorowe witaminy bez skorupki. W powietrzu poniosła się wiadomość, przechwycona przez ptaki, przepisana przez świerszcze, o tym jak do lasu przyszło prawdziwe niebezpieczeństwo. Jeszcze pierwszego dnia wydawało się mniejsze, możliwe do zrozumienia, podatne na wybaczenie. Ale już w nocy, w chrobocie łamanych żeber, w kwiku rozdzielanych stad, w trzaśnięciu przeciążonej gałązki, szła przez las groza. Groza z metalowymi pazurami, szczupła, z partiami delikatnej skóry i niechęcią do snu, do odpoczynku.
Żadne zwierzę nie zasypiało już spokojnie, od najdrobniejszych ptaków po spiżowe jelenie, każde stworzenie wiedziało, że szelesty mogą zwiastować nadejście Białego Misia. Migotania księżycowego blasku w srebrnych podszyciach liści nie usypiały jak kiedyś, ale przypominały o ostrym blasku uzbrojonej łapy. Las tracił swoją niewinność, chociaż z zewnątrz wydawał się być niezmieniony, strzelisty, wyposażony w zrównoważoną liczbę okazów. Zwierzęta nie zadawały sobie pytań o przyczynę takiej zmiany, były zbyt wystraszone, zresztą były też normalnie za głupie. Podczas skubania trawy wydawało się im przez chwilę, że zyskują prawdziwą świadomość i że pierwszym uczuciem jakie do nich dociera jest przygnębiająca niesprawiedliwość. Chociaż jelenie nadal odczuwały potrzebę toczenia walk o samice, chociaż dziki były gotowe do upadłego walczyć o swoje młode, to pomiędzy zwierzęce szeregi wdzierała się nieuchronna śmierć, drapała je i łaskotała jak sztuczne kłaczki na udach Białego Misia. Drzewa, zasłony krzewów, plątaniny gałęzi stały się dwulicowe, po drugiej stronie zawsze skrywały niewiadomą, wrogie prawdopodobieństwo. Trójwymiarowa mapa przyjaznego lasu zamieniła się w ciąg płaskich ekranów, zza których zawsze mógł wyjść cios łapy, kłapnięcie wełnianej szczęki. Na nic zdawały się próby śledzenia jego ścieżek, nie było widocznego wzoru, według którego pojawiał się drugi i trzeci raz w tym samym miejscu, równie chętnie wracał na miejsce wielokrotnych kaźni, jak znienacka stawał w bezpiecznym dotąd dywanie ściółki. Po kilku tygodniach normalne były nagłe wybuchy ptactwa, spłoszonego banalnym hałasem, ustalił się gorszy porządek, jakby las postanowił dołączyć do cywilizacji poza swoimi granicami.
Niepokój jątrzył serce i stopy Białego Misia, kazał mu obracać się w przypadkowy sposób i obierać co chwilę nowy kierunek, porzucać wybrane barłogi, jednym ruchem zbijać z życia każde zwierzę. Wydawało mu się, że zwolnił, że zatrzymał się, ale nawet w tym miejscu docierał do niego zapach sosnowego lasu, piaskowych wydm, wrześniowego morza, którego przynajmniej już nie słyszał. Nie czuł nic więcej, ponad to, co docierało do jego zmysłów. Było w nim miejsce na włosy, jej włosy, które prześlizgiwały się w metalowych pazurach, spływały delikatnie na bladoróżowy kark, pachniały szamponem z odżywką i porządnie nakaramionym kotem. Biały Miś wysunął język, którym dotknął jej kiedyś, raz zaledwie, schowany za rozłożystym krzakiem, znieruchomiały z podniecenia, oczekujący na tę chwilę przez długie tygodnie. Zbierała grzyby, śmiała się z byle czego, robiła mnóstwo hałasu. Był przekonany, że nie widzi go żaden ptak, że robaki będą siedziały cicho i powoli wyciągnął głowę, otworzył paszczę, spróbował językiem jak smakuje jej goła skóra. Ludzko, soczyście, metalicznie. Niebezpiecznie. Machnęła ręką, przesunęła po szyi, wytarła jego ślad jak kroplę z przychylonego liścia. Nie zwróciła większej uwagi, nie odwróciła się nawet, coś przyszło jej do głowy i pobiegła a on zerwał się w drugą stronę, w przeciwnym kierunku, w odmiennym stanie, w odwrotnym uczuciu. Robaki zaczęły gadać i nie mógł tu dłużej zostać.
Biały Miś wyprostował się, otrząsnął, jezioro odetchnęło z ulgą. Ważki zaszeleściły i w błyskocie ruchu powróciły nad wodę. Dzisiaj może będzie spokojnie.
tekst   Mateusz Wójcik
foto     Sandra Gałka
production   Piniak